3 lut 2017

LA LA LAND


Zdjęcia z ciepłymi kolorami zachwycały, zwiastuny z pianinkiem zachęcały, a Emma z Ryanem przyciągali mnie niczym lodówka magnes z danonków. A po premierze soundtrack, który przeważył na szali 
"Czy idziemy na to do kina?". Jednak to co zobaczyłam, dotarło do mnie dopiero po wyświetleniu napisów końcowych. 

Damien Chazelle zabiera nas w podróż do oldschoolowego Los Angeles. Tam poznajemy Mię  (Emma Stone) - baristę, pracującą w knajpce w Los Angeles, która jako początkująca aktorka wykorzystuje każdą możliwą okazję, aby udać się na przesłuchania. Następnie przedstawiony zostaje nam Sebastian (Ryan Gosling) - pianista jazzowy, kochający muzykę, który nie może wykorzystać swoich możliwości i gra kolędy w obskurnej knajpce. Przez zrządzenia losu ich drogi się krzyżują. Dwójka bohaterów postanawia pomóc sobie w realizacji upragnionych marzeń. Marzeń mających na celu pozwolenie obojgu zaistnieć w Hollywood. 

Taki opis należy do  najnowszej perełki młodego reżysera odpowiadającego za hit z 2014 pt. "Whiplash". Powrót musicalu do Hollywood - z jeden strony ukłon dla złotej ery z odrobiną nostalgii, z drugiej czerpanie we współczesności i tworzenie autorskiego dzieła. Oba te czynniki doprowadziły do pięknego filmu o dwójce marzycieli - udanego romansu kina z muzyką i tańcem. Baśniowa poetyka banalnej historii opowiedzianej w niebanalny sposób z nutką goryczy, stająca się kandydatem idealnym do tegorocznych Oscarów. 
Te barwy, to oświetlenie.
La La Land to film wręcz perfekcyjny pod kątem technicznym - wizualne piękno. Wiele wnoszą do niego światła (padające specjalnie na głównych bohaterów - czego reżyser się nie wstydzi, a nawet jak najbardziej nadużywa). Niektóre sceny są zakończone cudownymi efektami jak za czasów pierwszych klasyków filmowych - efekt kształtu idealnie w środek kadru. Bo jak czerpać wzorce, to przecież od najlepszych. Widza potrafią zachwycić praca kamery, intensywne (czasem neonowe) kolory oraz cudowna choreografia. (Od jutra zaczynam nosić w torebce buty do stepowania. Kto wie, może spotkam swojego Ryana Goslinga?)

Sam opening to świetny mastershot zapowiadający, że oto właśnie rozpoczął się musical - słoneczna Kalifornia, korek na rozległej autostradzie, kilka słów piosenki, a setki statystów wychodzi ze swoich samochodów, by zacząć tańczyć i śpiewać - by przerwać szarą rzeczywistość i wprowadzić widza w świat kolorów i muzyki. I wtedy właśnie poznajemy naszych głównych bohaterów. Chociaż ich pierwsze nieprzyjemne spotkanie w niczym nie przypomina początku wielkiej miłości, tak widz wie, że los pozwoli sobie na kaprys w skrzyżowaniu ich dróg.

Czy to ptaki? Czy to samoloty? Nie, to opening.

Los chciał też, aby ten film był już trzecim wspólnym dorobkiem Emmy Stone i Ryana Goslinga. Tutaj to już ich relacja otrzymała partię pierwszych skrzypiec, przy której nawet przeciętny zjadacz popcornu dostrzeże niepowtarzalną chemię.  Gdy śpiewają potrafią nie trafić w nutę czy też się zaśmiać, zyskując w tym naszą sympatię i pokazując, że nie są idealni. Na planie współpracują ze sobą, nie walczą o światła reflektorów, które ich oboje oświetla równie często - są Mią i Sebastianem.

Pomimo to, że mamy do czynienia z filmem, skupiającym się głównie na śpiewie i tańcu, tak tej ścieżki dźwiękowej nie ma aż tak dużo. Nie ma tu zapychaczy, "bo muscial". Piosenki coś znaczą, bo mają znaczyć. I wychodzi to z niezwykłym naturalizmem - Mia jest aktorką, a Sebastian muzykiem, więc granie na instrumencie czy taniec to po prostu część ich życia. Nic na wyrost. Film podzielony jest na 4 części - 4 pory roku. Do połowy jako musical, później oczywiście jak w każdym filmie czarująca bańka musi prysnąć. Nawet na chwilę zapomina, że to ten gatunek. Otóż okazuje się, że wszystko zostało dokładnie przemyślane, a finał to emocjonalny rollercoaster, bo przecież życie nie może być równie piękne i kolorowe co sukienki Emmy Stone.

Kto nie wierzy w ich chemię niech pierwszy rzuci kamień.

Po seansie usłyszałam różne zarzut m.in. powtarzalność jednego numeru. Jak dla mnie była to świetna klamra i jedyny w swoim rodzaju "hymn" filmu. Jednak niektórych może drażnić. A to, że romans, a to naiwność czasami... Niektórych rzeczy nie da się przeskoczyć. Wymogi gatunku. Muzyka łatwo zapada w pamięć, a moim zdaniem, City of Stars stanie się nową piosenką na miarę "Deszczowej piosenki". Ryan, idź dalej po te nagrody! Pokaż im! Oscar czeka! 

Właśnie idą.
Tak niewiele potrzeba, aby pokazać m.in. ironię dzisiejszego przemysłu muzycznego i nie tylko. Otóż Sebastian gra do kotleta, potem w nędznym zespole, a wszystko po to by zebrać pieniądze na marzenia. Musi robić coś, co podoba się ludziom, a nie jemu samemu. Zostaje zamknięty w klatce współczesności i wymagań przeciętnego odbiorcy. Jest to piękna metafora do idei filmu. Chazelle próbuje zrobić coś innego. Nie zabiera się za kolejne odtworzenie, a stworzenie. Wybiera gatunek ciężki i niekoniecznie trafiający do każdego. Coś, czego dawno nie przeniesiono bezpośrednio na ekrany kin. I żaden J.K.Simmons (gościnna rola) nie będzie stał na jego drodze do upragnionego celu. Nawet nie odważy się rzucić w niego krzesłem. To on tu teraz gra na tym fortepianie, a jego "City of Stars" staje się La La Land.

Z sercem do miłości, kina, tańca i śpiewu.  
I na koniec: Czy hype może zniszczyć seans? Widz czujący presję krytyków i nominacji staje się bardziej wymagający. Nie wiem czy wiecie, ale La la Land ma aż 14 nominacji do Oscara. Taką samą liczbę nominacji miał na swoim koncie Titanic - 20 lat temu! Czy to dobrze? Czy nagrody są na wyrost? Zajmowanie miejsca na sali kinowej z ogromnymi oczekiwaniami nie jest dobre, bo później zwykle czeka nas gorzkie rozczarowanie. Nie dajcie się odstraszyć. Zrozumiecie te wszystkie rozszalałe dusze, zmieniające tapety na kadry filmowe i dający od 8 do 10 na filmwebie, gdy zobaczycie to na własne oczy. Moje przeskoczył przy pierwszych nutach. Niech zgarnia te nagrody. Niech Chazelle się cieszy. Niespotykane jak w takim młodym wieku (zaledwie 31 lat) można osiągnąć tak wiele. Ciekawe co nas czeka, gdy po raz kolejny stanie za kamerą. 


Graj dalej, śliczny chłopcze.
La La Land to film z pasją dla pasji, z miłością do miłości. Tłamszący wrażliwymi duszami wielbicieli kina.  Co jedni uważali tylko za zwykłą reanimację musicalu, stało się hołdem w jego stronę, jak i wizjonerskim przykładem, że w dzisiejszym przemyśle filmowym można nakręcić coś innego niż tylko kolejne remaki, spin-offy, prequele, sequele. Potrzeba tylko serca, a magia, którą ciężko nam jest opisać słowami, przyjdzie już sama. Nie bój się musicalu. Ku pochwale marzeń.

fun fact: Cała recenzja powstała przy soundtracku La La Land. 

1 komentarz: